XX wiek pomimo wszystkiego, co mówiło się wówczas o postępie cywilizacyjnym, prawach człowieka, demokracji i procedurach prawnych, był w istocie okresem niebywałego wzrostu zjawiska przemocy w polityce. Oczywiście, w ten czy inny sposób przemoc zawsze w polityce była obecna, co staje się szczególnie klarowne, jeśli tylko oba te pojęcia będziemy rozumieć dostatecznie szeroko. W istocie każda wojna jest aktem politycznym, a na wojnach wspiera się de facto cała znana historia.
Z drugiej strony, po wielu wiekach, w których wojna była zjawiskiem być może okrutnym, ale przynajmniej pojmowanym jako zmagania wojsk zwaśnionych władców, stulecia XIX i XX przyniosły bezprecedensowy rozwój takich form przemocy politycznej jak terroryzm, walki uliczne, wojna partyzancka, zamachy itd. W zasadzie przypominanie dziesiątek czy setek przykładów na to jest zbyteczne, ale dla formalności wymieńmy kilka: konflikt w Belfaście i całej Irlandii Północnej, działalność Organizacji Tajnej Armii (OAS) w obronie Algierii Francuskiej, terror rosyjskich nihilistów drugiej połowy XIX stulecia, działalność formacji takich jak GAL w Hiszpanii czy Triple A w Argentynie (terroryzm państwowy), starcia uliczne w Polsce lat 30. czy Niemczech lat 20., najnowszy konflikt w tzw. Noworosji (który przecież zaczął się od walk w formacie partyzantki miejskiej).
Naturalnie lista taka mogłaby zostać mocno wydłużona. Operujemy tu zresztą nader szerokimi kategoriami, ale pewne kwestie wyłączymy z obrębu naszych rozważań. Na przykład nie będzie nas interesować klasyczna wojna jako taka, tzn. wojna dwóch państw prowadzona przy użyciu umundurowanych oddziałów wojskowych oraz (przynajmniej nominalnie) w oparciu o określone zasady. Swoją drogą, już w latach 50. francuscy teoretycy (nierzadko będący też praktykami), jak Roger Trinquier, zauważyli i przeanalizowali fakt, że nowoczesna wojna coraz częściej staje się walką nader odległą od klasycznej bitwy dwóch książąt na ubitym polu za wsią. Przeciwnikiem coraz częściej staje się cywil, który zbroi się jedynie pod kątem określonych akcji, zaś poza nimi może być intelektualistą, robotnikiem czy kimkolwiek innym. Walka może rozgrywać się przy pomocy bomb i nagłych ostrzałów karabinowych, ale przejawia się też jako uliczne demonstracje finalizowane zamieszkami. Terenem wojny stają się ulice, skwery, piwnice i kawiarnie. Granice pomiędzy stanem pokoju a stanem wojny stają się płynne, podobnie jak pojęcia cywila i żołnierza, osoby zaangażowanej i neutralnej. Taki był konflikt w Algierii – zarówno jeśli chodzi o to, co robił Front Wyzwolenia Narodowego (Front de Libération Nationale, FLN), jak i tego, co później robiła Organizacja Tajnej Armii (L’Organisation Armée Secrète, OAS), w pewnej mierze kopiująca metody FLN.
O przemocy politycznej czy też – ideologicznej, będziemy starali się mówić z perspektywy etyki chrześcijańskiej oraz zdrowego rozsądku. Krótko mówiąc, interesować będzie nas to, w jakim stopniu stosowanie tejże przemocy jest dopuszczalne dla organizacji, która chciałaby pozostać w zgodzie zarówno z normami tejże etyki, jak i z pewnego rodzaju odpowiedzialnością za państwo, naród i społeczeństwo. Ta odpowiedzialność zakłada m.in., że czymś złym jest niepotrzebne anarchizowanie sytuacji w kraju i wszczynanie bezsensownych burd. Pogląd ten zdaje się nam oczywisty, możemy go chyba przyjąć jako aksjomat. Naturalnie został on sformułowany niemal tautologicznie. Trudno byłoby przecież usprawiedliwiać burdy, co do których przyjęliśmy, że są bezsensowne. Pytanie tylko – jakie są kryteria tego osądu?
Zaznaczmy od razu, że nie będziemy tu dowodzić tego, że zarówno etyka katolicka jak i najbardziej podstawowe, rozumowe rozeznanie rzeczywistości dopuszczają stosowanie przemocy do osiągania przynajmniej niektórych celów. Nie będziemy wyważać otwartych drzwi i dowodzić, że sprawiedliwa wojna, uprawniona samoobrona czy kara śmierci są dopuszczalne. Faktem jest jednak, że zazwyczaj moraliści, politolodzy czy publicyści zajmują się tymi trzema zagadnieniami, szeroko rozpisując się np. o etyce wojskowej, jak np. ojciec Innocenty Bocheński. Tenże Bocheński jednak w swym „Zarysie etyki wojskowej” odżegnuje się od rozważań już choćby tylko dotyczących wojny domowej, a cóż dopiero mówić o terroryzmie, partyzantce miejskiej czy zamachach.
Niewątpliwie rozmowa o regularnej armii i formalnie pojętej wojnie jest łatwiejsza. Pytania o działalność podziemną, bojówkarską i terrorystyczną są zbywane ogólnikami.
Oczywiście, takie sformułowania niczego nie rozwiązują, w szczególności nie dają odpowiedzi na podstawowe pytanie. Zacznijmy od tego, że etyka katolicka – wbrew pozorom – definitywnie i nieodwołalnie zakazuje stosunkowo małej liczby uczynków. Naturalnie zależy to w jakiejś mierze od tego, jak zdefiniujemy pojęcia. Na przykład kradzież jest zawsze zakazana, ale nie każde naruszenie cudzej własności bez zgody czy wiedzy tejże osoby jest kradzieżą. Morderstwo jest zawsze złe, ale nie każde pozbawienie drugiej osoby życia jest morderstwem.
Jest jednak jasne, że moralnie niedopuszczalne są wszystkie takie formy przemocy politycznej, które polegać mają na atakowaniu osób niewinnych. Chodzi o to, że jeśli nawet organizacja polityczna toczy walkę z innymi organizacjami, ze służbami rządowymi czy ze służbami lub wojskiem wrogiego państwa – to nie ma prawa dokonywać aktów wymierzonych w przypadkowe cele po to tylko, by zwiększyć napięcie, zasiać strach, a tym bardziej – by fałszywie zrzucić winę na przeciwnika.
Jest faktem, że większość organizacji terrorystycznych, jak np. FLN w Algierii, ale też i OAS, obie strony konfliktu w Irlandii Północnej, włoscy faszyści w latach ołowiu, islamiści rozmaitych odcieni na całym świecie, sięga po takie metody. Na to oczywiście zgody być nie może.
Wróćmy jednak do kwestii czynów niedopuszczalnych i takich, które w określonych okolicznościach dopuszczalne być mogą. Otóż jasnym jest, że w normalnych warunkach przemoc w polityce nie powinna być obecna, jeśli rozumieć przez to działalność bojówek, groźby, zamachy, bijatyki pomiędzy stronnictwami etc. Z drugiej strony, co do zasady nie jest zakazany moralnie bunt wobec władzy, która utraciła prawowitość, jak też i nie jest zakazane branie odpowiedzialności za naród przez grupę ludzi zdeterminowanych, tudzież posiadających pewien program oraz autorytet. Naturalnie zakładamy tu albo erozję i bezsilność aparatu państwowego albo faktyczne zwrócenie się ich przeciwko obywatelom.
W kontekście historycznym musimy zauważyć i powiedzieć, że nierzadko mocnym usprawiedliwieniem dla przemocy – takiej jak np. ta, którą stosował RNR „Falanga” w przedwojennej Polsce (była to zresztą przemoc dość umiarkowana, ograniczona zwykle do walki wręcz), jest po prostu to, że w państwie nakręciła się już pewna tejże przemocy spirala. Faktem jest, że jeśli odpowiedzialna organizacja w porę nie zacznie reagować, wówczas sama zostanie zmieciona z powierzchni politycznej. W okresie międzywojennym rozumiały to niemal wszystkie partie, ostatecznie nawet konserwatywne i centrowe, lubując się w mundurowaniu swoich zwolenników i przedłużaniu działalności politycznej przy pomocy pięści, pałek czy niekiedy pistoletów.
Mówimy tu jednak o usprawiedliwieniu także w nieco innym sensie. Otóż łatwo ocenia się pewne sytuacje z perspektywy lat kilkunastu czy kilkudziesięciu, postrzegając je abstrakcyjnie i żądając, by pasowały do sztywno określonych przepisów. Tymczasem przemoc, nawet jeśli składa się z dziesiątek czy setek konkretnych aktów, rozlewa się i rozprzestrzenia w społeczeństwie. Nie powinno być tak, że np. organizacja nacjonalistyczna ni stąd, ni zowąd rozpoczyna jakąś niedorzeczną eksterminację wszystkich swoich przeciwników. Coś takiego nie byłoby usprawiedliwione, ale np. praktyka lat 20. w Niemczech czy lat 30. w Polsce pokazuje co innego. Rzecz wygląda raczej tak, że dyskusje zamieniają się w utarczki słowne, te kończą się bójkami, z tychże bójek rodzą się większe zamieszki. Uderzenia jednej strony spotykają się z odwetem drugiej strony, odwet ten musi oczywiście być ponownie skontrowany – i tak dalej.
Naturalnie czytelnik mógłby zapytać, czy faktycznie organizacja – taka jak RNR czy OAS – powinna np. stosować na własną rękę prawo odwetu. Wydaje się jednak, że ma do tego prawo. Darowanie pomsty, zaniechanie dochodzenia praw – to uprawnienia jednostek, czasami nawet może ich obowiązki. Organizacja jest jednak odpowiedzialna za swoich członków, a także (przynajmniej we własnym poczuciu, choćby i urojonym) – za naród, społeczeństwo i państwo. W takiej sytuacji akt odwetu staje się aktem samoobrony, który ma zabezpieczyć organizację i osłabić wroga. Naturalnie samoobrona zostaje tu pojęta szeroko (co dla niektórych, pojmujących ją wąsko, jedynie jako obronę przy okazji konkretnego, fizycznego ataku w danym momencie, może być kontrowersyjne), czyli jako zespół działań o ogólnej wymowie „obronnej”, nawet jeśli pojedyncze akty w obrębie tego zespołu są w istocie ofensywne.
Rozważania te jednak należy uzupełnić dwoma stwierdzeniami, które zresztą w pewnym sensie stanowią jedność. Mianowicie owa samoobrona (czy ogólnie przemoc) powinna, jak można wnosić choćby z nauk św. Tomasza z Akwinu, z grubsza odpowiadać (pod względem ostrości, użytych narzędzi, skali i zakresu działania) zagrożeniu, na jakie realnie wystawiona jest broniona wspólnota (czyli organizacja, a szerzej np. naród). Innymi słowy – byłoby rzeczą niemoralną strzelać z karabinu maszynowego do ludzi, którzy rzucają w nas jajkami. W tym kontekście można mieć np. wątpliwości co do tych akcji, podejmowanych przez niektóre ugrupowania, w których celem nie jest „żołnierz” drugiej strony (bojówkarz, terrorysta), ale np. nielubiany pisarz, poeta czy stosujący pokojowe metody polityk.
Po drugie, nie należy wprowadzać przemocy do polityki, jeśli dotąd się tam nie pojawiła. Innymi słowy – ten, kto w realia społeczeństwa żyjącego mechanizmami dyskusji, wyborów czy pokojowych zgromadzeń nagle zaczyna wprowadzać zamachy bombowe, strzelaniny, kapturowe (samo)sądy i tym podobne zjawiska, ten postępuje niemal zawsze w sposób nieroztropny i anarchizujący. Można by tu wyjąć pewne skrajne sytuacje (np. takie, w których błogostan i spokój maskują autentyczne zło, jak w przypadku społecznego i prawnego przyzwolenia na masowe zjawisko aborcji), ale generalnie zasada powinna być taka jak ta, którą podaliśmy. Owszem, jeśli spirala przemocy już się nakręca, to organizacja walcząca o byt i władzę powinna być „na bieżąco z tematem”, nie znaczy to jednak, że to ona powinna rozpoczynać proces przewracania kostek domina.
Należy więc potępić także zasadę mówiącą o tym, że „im gorzej, tym lepiej”. Odpowiedzialny polityk, działacz czy nawet „antysystemowy bojownik” nie powinien ulegać temu zawołaniu typowemu dla aktywistów porwanych na równi romantyzmem i cynizmem. Stanem pożądanym dla społeczeństwa, stanem naturalnym i właściwym z katolickiego punktu widzenia jest stan ładu, pokoju i harmonii. Prawdą jest, że czasami
w praktyce dojście do pewnego punktu ekstremalnego okazuje się koniecznym warunkiem dokonania pozytywnych zmian, ale nie wynika z tego, że jest uprawnione spychanie społeczeństwa w stronę tego punktu.
W dalszym ciągu musimy też pamiętać, że przemoc polityczna, choć może być postrzegana abstrakcyjnie jako proces czy zjawisko, tak naprawdę składa się z serii pojedynczych wydarzeń. Sprowadzając rzecz do konkretu, składa się z serii konkretnych ataków, pobić, strzałów, wybitych szyb, wystrzelonych nabojów, rozbitych nosów, przerwanych zajęć na uczelniach (por. awantury narodowców w przedwojennej Polsce) itd.
Co z tego wynika? Otóż kierownictwo organizacji, która decyduje się wprost na wejście w przemoc polityczną – lub też nieoficjalnie zachęca do niej swoich członków – powinno mieć świadomość, że po drugiej stronie też są ludzie. Studenci, robotnicy, uczniowie, nauczyciele, księża, dziennikarze, młodzi, starzy – ktokolwiek. A przecież nie jest normalną rzeczą w społeczeństwie sytuacja, w której np. student przemierzający korytarz uczelniany jest nagle, niejako bez powodu (tzn. gdyby spojrzeć na sytuację z boku) bity przez taką czy inną grupkę osiłków. Nie jest normalną rzeczą, w której ktoś traci życie czy zdrowie na ulicy czy nawet w czasie manifestacji jedynie z powodu tego, że zagłosował lub poparł werbalnie „zdrajców narodu” czy „pachołków światowego kapitalizmu”.
Bardzo łatwo jest zdehumanizować przeciwnika i wmówić członkom swojej formacji, że to, co się dzieje, to nie kryminalne pobicia i dewastacje mienia, tylko uprawnione działania wojenne. Równie łatwo jest jednak w wielu wypadkach zdemaskować tego rodzaju cynizm. Jasne jest bowiem, że nie można każdej chęci „pobicia lewaka” czy „pobicia prawaka” porównywać do precyzyjnego starcia dwóch regularnych armii złożonych z żołnierzy gotowych do walki i niejako z założenia wpisanych w jej kontekst.
Oczywiście ktoś mógłby zaoponować i stwierdzić, że sytuacja w danym kraju może dojść do takiego ekstremum, że pomiędzy zwaśnionymi stronnictwami politycznymi istotnie wybuchnie coś w rodzaju wojny. Inaczej mówiąc, organizacja mogłaby ogłosić, że w sytuacji, w której dobro narodu stoi na krawędzi, a bezpieczeństwo tak samej organizacji jak i całego społeczeństwa jest skrajnie zagrożone – że w tej sytuacji przeciwnicy polityczni (przynajmniej z niektórych formacji) muszą być traktowani jak regularne wojsko, które można do woli atakować, również z zaskoczenia, nie tylko w konkretnych aktach bezpośredniej samoobrony. W każdym razie taka deklaracja mogłaby dotyczyć bojówek przeciwnika – i chyba tylko ich, bo o ile można zrozumieć bijatyki pomiędzy falangistami i bundowcami, o tyle smutną groteską byłoby katowanie emerytowanego profesora o lewicowych przekonaniach (jakkolwiek w rozmaitych krajach i takie rzeczy się zdarzały). Z tego względu można też mieć wątpliwości co do moralnej słuszności dużej części ataków, jakie przedwojenni narodowcy przypuszczali na mniejszość żydowską – biorąc pod uwagę, że wiele z nich (niszczenie sklepów i mienia) miało charakter formalnie rzecz biorąc kryminalny, oparty prawdopodobnie na przeświadczeniu, że toczy się „wojna” z „Żydem” jako takim – i stąd też każdy Żyd staje się jej uczestnikiem, niezależnie od tego, czy o tym wie i czy sobie tego życzy.
W praktyce jednak nie należy przesadzać z owym doszukiwaniem się w bieżących realiach politycznych „sytuacji skrajnej”. Trzeba to sobie jasno powiedzieć, nawet jeśli niektórzy domorośli wodzowie tego czy innego ruchu lubują się (także w III RP) w lamentowaniu nad tym, że „nastąpiła zdrada” i „wszystko sprzedano”, a więc „naród musi powstać”. Co prawda w naszym kraju nie wynikło z tego nic szczególnego (jak dotąd), jakkolwiek pewnym kuriozalnym przejawem tego pochopnego myślenia może być np. wojna subkultur, jaka toczyła się na ulicach w latach 90. Przypominamy o niej nie dla sentymentu, ale dla przestrogi. Po obu stronach parę osób straciło życie, parę zaliczyło wyroki więzienia, niektórzy osunęli się w przestępczość czy inne patologie, inni po prostu zmarnowali na chłopięce zabawy parę lat życia, które mogło upłynąć im lepiej (np. na nauce czegokolwiek sensownego). Cała zaś wojna „skinów” z „punkami” była – wraz z aktywnością kilku ówczesnych samozwańczych „wodzów” – przykładem tego, jak historia może powtarzać się jako farsa.
W istocie – organizacja polityczna musi oceniać realia w sposób rzetelny właśnie po to, by nie stosować środków przesadnie poważnych (a przemoc do takich z pewnością należy) w walce, której faktyczny wymiar dostatecznie poważny być nie może. Jest rzeczą nie tylko nieodpowiedzialną, ale i wręcz podłą wykorzystywanie idealizmu młodzieży w sposób, który prowadzi do realnych niebezpieczeństw dla życia i zdrowia, a jednocześnie okazuje się walką o postulaty urojone, irracjonalne, fantastyczne i niepoważne. Każdego dojrzałego człowieka musi ogarnąć smutek, gdy słyszy o przypadkach nastolatków, nieomal dzieci, tracących życie na klatce schodowej bloku w świętej walce o bzdurną naszywkę ideologicznie umotywowanego zespołu muzycznego. Albo też – w obronie interesów gangsterów, już tylko pro forma posługujących się politycznymi sztandarami, co dotknęło już wiele formacji partyzanckich czy terrorystycznych, jak choćby w Kolumbii czy wśród lojalistów ulsterskich.
Ostatecznie trzeba raz jeszcze podkreślić, że choć poważna organizacja polityczna, zwłaszcza w państwie chwiejnym i mogącym przynajmniej potencjalnie mieć problemy z własną stabilnością, powinna być gotowa do stosowania (przynajmniej defensywnie) przemocy politycznej, to jednak w praktyce taka aktywność winna być ograniczona szeregiem czynników. Jakkolwiek może to zbulwersować co bardziej krewkich działaczy zaprawionych w ulicznych bojach przy okazji listopadowych (czy innych) demonstracji, to jednak co do zasady w państwie nie należy łamać prawa stanowionego. Co do zasady nie należy „brać spraw w swoje ręce”, a policja i wojsko to służby, które nie mogą być pochopnie traktowane jako złowrogie siły okupacyjne. Co do zasady, nie należy anarchizować życia społecznego. Nie wolno też bez umiaru nadawać swojej aktywności wymiaru zgoła apokaliptycznego, co miałoby usprawiedliwać natychmiastowe sięganie po skrajne środki, bo może skończyć się to, jak wspominaliśmy wyżej, nie tyle nawet komedią, co tragikomedią.
Jeśli tylko organizacja autentycznie będzie trzymać się tych zasad, to ma szansę przez ewentualne dziejowe burze przejść z czystym sercem. Trzeba pamiętać, że cel nie uświęca środków – niemniej je wskazuje. Ale to wskazywanie musi być pojmowane z dokładnością do nienaruszalnych zasad etycznych, o których pośrednio czy bezpośrednio była mowa powyżej. Innymi słowy, organizacja polityczna poczuwająca się do odpowiedzialności za naród ma prawo czy wręcz obowiązek stosować mocne środki, ale z wszelkimi ograniczeniami. Dla przykładu, istnieje wiele historycznych przykładów państw, w których napięcie polityczne dochodziło do takiego stopnia, w którym rząd tracił wszelką legitymizację (załóżmy, że patrzymy na to z perspektywy ideologicznej, którą może podzielać czytelnik „PN”) albo też rząd ten tracił wszelkie siły. Ten pierwszy casus to np. Hiszpania tuż przed wojną domową, ten drugi przypadek to Republika Weimarska, w której partia, która chciała przetrwać, przejąć władzę i uformować kraj po swojemu po prostu musiała być gotowa na funkcjonowanie jako dzikie plemię otoczone drutem kolczastym i okazjonalnie polujące na przeciwników. Jak wiemy, nie skończyło się to dobrze, ale może właśnie dlatego, że innym formacjom zabrakło wystarczającej determinacji, by powstrzymać partię Hitlera?
Na razie jednak nasze rozważania są – na gruncie Polski i III RP – czysto teoretyczne. Nie piszemy tego po to, by się w jakiś śmieszny sposób asekurować przed zarzutami o podburzanie do czegokolwiek. Po prostu takie są fakty. Aktualnie w Polsce nie ma żadnej potrzeby wprowadzania w życie polityczne metod bojówkarskich, a już tym bardziej jakiejkolwiek autentycznej walki zbrojnej. Co więcej, dobrze byłoby, gdyby „nasza strona” miała też świadomość patrząc na ludzi z drugiej strony barykady, że istnieje coś takiego jak ignorancja niezawiniona i na wszelki wypadek dobrze jest postrzegać ją możliwie szeroko, zamiast obnosić się z pompatycznymi hasłami o wszechobecnych „zdrajcach Ojczyzny”, którym oczywiście tylko „śmierć”. Słuszne byłoby raczej wspominanie słów, które padły przecież w sytuacji dużo bardziej dramatycznej niż jakiekolwiek spory polityczne, a mianowicie: „Przebacz im, Panie, bo nie wiedzą, co czynią”.
Roch Witczak
Artykuł ukazał się w nr 15. „Polityki Narodowej”.