Współczesna Europa dzięki masowemu najazdowi imigrantów doznaje wstrząsu, który na naszych oczach zmienia oblicze naszego kontynentu. Wielka rzeka wynędzniałych, roszczeniowo nastawionych kolonizatorów zadeptuje w swojej drodze po wymarzone szczęście pozbawiony immunologicznej odporności organizm starej Europy. Na naszych oczach chwieje się dotychczasowa narracja sytych, bogatych, zadowolonych z siebie i czujących się bezpiecznie liberalnych społeczeństw, wierzących, że mieszanie religii, ras i kultur jest najwyższą formą powszechnego szczęścia ludzkości. Jak nadmuchiwany balon pękają marzenia o końcu historii i szczęśliwej Arkadii, do której po wiekach miał w końcu w naszych czasach dobić statek o nazwie „Europa”. Zagrożona, osamotniona przez swoje państwo i znaczną cześć elit, pozostawiona sama sobie w niebezpiecznych czasach jednostka zaczyna odczuwać potrzebę wspólnoty i zakorzenienia. Ludzie Zachodu zdają się na nowo dostrzegać również w etnosach gwarantów zachowania swoich praw, wolności i tożsamości. Wpajany przez lata przez lewicowe elity strach i nieufność przed wspólnotą zaczyna powoli topnieć. Jedynie ta obłożona intelektualną infamią, płynącą pod grubą, zastygłą skorupą gorąca lawa wydaje się dawać poczucie siły w czasach upadku. Wydaje się dzika, nieujarzmiona i niezdefiniowana, co budzi strach dotychczasowych elit i nadzieję znacznej części Europejczyków, którzy potrzebują oręża do walki z nadchodzącym zagrożeniem.
Ponieważ świat Zachodu jest systemem naczyń połączonych, proces ten zaczął zachodzić również w naszym kraju, który na szczęście nie znajduje się na głównej trasie przemarszu współczesnych kolonizatorów z jądra ciemności. Nadto, dzięki historycznym doświadczeniom Polacy generalnie doceniają wartość wspólnoty jako podmiotu będącego w czasach upadku nośnikiem i gwarantem praw oraz wolności. Po latach upojenia się zachodnim demoliberalizmem obserwujemy proces ponownego nasiąkania naszego rodzimego podwórka myśleniem w kategoriach wspólnoty. Odrodzenie narodowe postępuje, co dostrzegają nawet nasi wrogowie, czego przykładem są chociażby wprawiające w świetny nastrój analizy tematu, jakie na swoich łamach przedstawia ostatnio „Kultura Liberalna”. Co ciekawe, analizy te wskazują na zupełne zagubienie i nieznajomość tematu przez drugą stronę barykady.
Rodzący się pośród naszych współplemieńców nacjonalizm nie jest jeszcze w pełni świadomy i przypomina raczej to, co niegdyś Zygmunt Balicki określał jako patriotyzm – pozostające głównie w sferze emocji uczucie, rodzące się na podstawowym poziomie wokół m.in. pojęcia solidarności narodowej, przywiązania do tradycji, języka, poczucia odrębności, kultury, często również religii.
Ten rodzący się patriotyzm obraca się początkowo w dziedzinie masowego odczuwania stanów wewnętrznych, doznań zewnętrznych oraz odruchowej i uczuciowej reakcji na nie. Brak jest często głębszej refleksji i próby kompleksowego zrozumienia, czym jest nacjonalizm. Widzimy tu raczej powierzchowne, typowe dla konwertytów odwoływanie się do sloganów i haseł – poglądy, które jeden z ostatnich żyjących członków Organizacji Polskiej (zmarły w 2002 r.), przedwojenny szef grup szkolnych ONR – Gustaw Potworowski określał jako „naradawe”, a nie „narodowe”. Oczywiście – jak zwracał uwagę przywołany wcześniej Zygmunt Balicki – nie będzie nowoczesnego, świadomego nacjonalizmu bez powszechnego obudzenia na pierwotnym poziomie uczuć narodowych. Także tego, co złośliwi określają obecnie jako „gimbopatriotyzm”.
Jednakże należy przy tym pamiętać, co zresztą nie od dziś wiadomo, iż największym wrogiem każdej idei są jej zwolennicy, w szczególności ci bezrefleksyjni. To dzięki nim nasze idee łatwo pokazać w krzywym zwierciadle i sprowadzić do absurdu. To właśnie oni dają paliwo naszym lewicowym i liberalnym przeciwnikom do straszenia współczesnego „europoluda” odradzaniem się rasizmu, faszyzmu, wszelkich plag egipskich i wizją ponownego Holocaustu. W mojej ocenie oddech tych europejskich demoliberalnych ślepców wymaga od nas wytężonej pracy nad kształtowaniem nowoczesnego polskiego nacjonalizmu, nad wykuwaniem i upowszechnianiem idei, która nie tylko stawi czoła niebezpieczeństwu, ale która będzie mogła stanowić realną alternatywę dla obecnych, kompromitujących się paradygmatów myślenia. W mojej ocenie wyzwania, które stawia przed nami przyszłość, wymagają od nas nie tylko pokazywania bankructwa liberalnych i lewicowych idei, ale również mądrej walki, której podstawą będzie niedawanie łatwego paliwa naszym wrogom. Wymaga tego nie tylko potrzeba skuteczności, ale również wierność i wielkość idei, której chcemy służyć.
Najazd imigrantów spowodował naturalny wzrost niechęci do przybyszów ze wschodu i południa, którzy zagrażają tożsamości kulturowej naszego kontynentu. Jednakże analizując funkcjonującą w przestrzeni publicznej argumentację antyimigrancką, nie sposób nie odnieść wrażenia, że nazbyt często nabiera ona karykaturalnego wymiaru. Sprowadza się bowiem do wspólnego mianownika wszelkich przybyszów ze wschodu i południa. Również nielicznych, ale jednak uchodźców politycznych i znacznie liczniejszych imigrantów ekonomicznych, muzułmanów, jazydów, druzów i wszelkich odcieni wschodnich chrześcijan. Co gorsza, niechęć do obcych zaczyna być rozciągana na wszelkich synów Mahometa, w tym na wiernych naszemu krajowi Tatarów, którzy i tak muszą prowadzić wojnę z zagranicznymi imamami, czego przykładem była przed kilku laty gdańska wspólnota muzułmańska. Symbolem bezmyślnego podejścia do sprawy stał się, na szczęście odosobniony, incydent w Poznaniu, gdy został pobity chrześcijański uchodźca z Syrii.
Naszego nacjonalizmu nie stać nawet na żyrowanie takich odosobnionych „wpadek” czy też tolerowanie obrażania Allaha, który jest przecież inną nazwą naszego Boga!
W tej sytuacji tym bardziej cieszył żywy i negatywny odzew polskich narodowców na profanację meczetu w Kruszynianach. Oczywistym wydaje się, że każdy naród ma prawo do obrony swojej kultury, jednakże w swojej walce z obcym najazdem nie możemy pozwolić na zwycięstwo ślepej, bezmyślnej nienawiści, która snuje się gdzieś na obrzeżach rodzącego się narodowego odrodzenia. Zachowania takie wymagają od nas zdecydowanej reakcji i przypomnienia, że nacjonalizm, w szczególności tak ważny w dziejach naszej wspólnoty nacjonalizm chrześcijański, wymaga od nas miłości własnego narodu, natomiast nakazuje nam odrzucenie nienawiści do obcych.
Tym samym to właśnie na nas spoczywa obowiązek przekształcenia tych nieuczesanych, rodzących się uczuć „naradawych” w narodowe – przekształcenia ich w spójną, atrakcyjną i skuteczną myśl polityczną. Problem ten dotyczy zresztą wszystkich czasów i nie zrodził się wczoraj. Jeden z ciekawszych myślicieli narodowych – ojciec Józef Innocenty Maria Bocheński (1902–1995) popełnił przed laty artykuł pod tytułem „Polemiki z fałszywymi sprzymierzeńcami”, w którym rozprawiał się ze współczesnymi zagrożeniami dla polskiego nacjonalizmu. Ojciec Bocheński jest tyleż zapomnianą, co jedną z bardziej intrygujących postaci przedwojennego polskiego nacjonalizmu – ochotnik wojny 1920 roku, uczestnik kampanii wrześniowej i walk II Korpusu we Włoszech, rektor Uniwersytetu we Fryburgu, dominikanin, uczeń ojca Jacka Woronieckiego, publicysta „Prosto z mostu”, na łamach którego zajmował się analizą stosunku nacjonalizmu do katolicyzmu. Z czasem, przy całym szacunku dla metafizyki św. Tomasza, odszedł od tomizmu w stronę platonizmu, pojęcie „nacjonalizmu” zastąpił „patriotyzmem” i docenił wartość demokracji. Jednakże jego erudycja, celność spostrzeżeń i samodzielność myślenia są do dziś ciekawym materiałem do studiów nad związkami nacjonalizmu i chrześcijaństwa. Jego analizy są tym bardziej ciekawe, iż z pozycji katolika i narodowca zwracał uwagę na ubóstwo myśli niektórych ówczesnych narodowców, zarzucając im zbytnie uleganie wpływom doktryn politycznych importowanych zza granicy czy też brak wiedzy na temat sprzeczności pomiędzy elementami głoszonych doktryn.
Głos ten był tym cenniejszy, iż dominikanin dostrzegał ogromny potencjał przedwojennego nacjonalizmu i był głęboko przeświadczony o jego zdolności do przejęcia władzy w II Rzeczpospolitej. Obawiał się jedynie, iż płytkość głoszonych poglądów może doprowadzić następnie do zbyt szybkiego skompromitowania wyznawanych idei. W jego ocenie, współczesny mu nacjonalizm przejawiał tendencje, które groziły niebezpieczeństwem ześlizgnięcia się w stronę nacjonalizmu typu azjatyckiego, czyli w barbarzyństwo. Jego zdaniem tymi tendencjami były m.in. rasizm i szowinizm. Uważał, że „wychodzą oczywiście z dołu, z mas małokulturowych”, jednakże „nie są dość energicznie hamowane przez górę”, z której to strony dostrzegał „brak dostatecznego oporu” przeciwko nim. Stawiał tezę, że powyższe tendencje są wyrazem kobiecości polskiej psychiki – „z natury miękcy i poczciwi, dajemy się łatwo porwać wszystkiemu, co skrajne męskie, stanowcze i silne”. Odnosząc się do rasizmu zwracał uwagę, że nasza ówczesna literatura polityczna zaśmiecona była takimi pojęciami jak „krew” czy też odmienianym przez różne przypadki słowem „instynkt”. Zwracał uwagę na podświadome przekonanie wielu autorów, że więzią jednoczącą ludzi w narody jest właśnie instynkt, czy też, że rasa, krew i pochodzenie determinują kulturę i „nic nie może zmienić tego, co jest z góry określone przez krew, i że krew określa wszystko”.
Analizując takie poglądy Bocheński przypominał, że ówczesna antropologia polska wskazywała, że Polacy należą do różnych ras i formacji antropologicznych, a niektórzy z nas są znacznie podobniejsi rasowo do Niemców, Czechów, a nawet do Żydów, niż do innych Polaków. W konsekwencji rasa nie może być w żadnej mierze uznawana za czynnik jednoczący nasza wspólnotę narodową. W postulatach rasistowskich dostrzegał więc Bocheński niebezpieczeństwo rozbicia własnego narodu i tworzenie ponadnarodowych wspólnot rasowych, podporządkowanie ducha biologii, co wzorem nazizmu doprowadzi w konsekwencji do barbaryzacji. Co również istotne, teoria taka prowadziłaby do wykluczenia z naszej wspólnoty narodowej chociażby „naszych dzielnych Tatarów – rasy oczywiście zgoła nie aryjskiej”. Kolejne zagrożenie dla ówczesnego nacjonalizmu dostrzegał w szowinizmie, który uważał, iż „Polska jest naszym najwyższym, ostatecznym celem i wszystko bez wyjątku należy jej podporządkować”.
W ocenie Bocheńskiego postawa taka jest efektem pewnych kompleksów, które wynikają z naszej przeszłości i poniesionych klęsk. Jak czytamy w „Krytyce szowinizmu”, szowinizm wynikał z poglądu, iż „w ciągu ubiegłych wieków byliśmy zawsze romantykami i idealistami i źleśmy na tym wyszli: poświęcaliśmy nasz interes narodowy ogólnym ideałom, podczas gdy inne narody, bardziej egoistyczne, zdobywały sobie naszym kosztem bogactwo, pokój i potęgę. Ideały mogą być piękne – ale primum vivere, deinde philosophari – a aby móc żyć, trzeba zapomnieć raz wreszcie o wszystkim, prócz interesów Polski i tylko te interesy mieć na oku”. Stanowisku takiemu Bocheński zarzucał krótkowzroczność i czynienie sobie z każdego narodu bożka, najwyższego celu, którym być nie może. W jego ocenie naród tymczasem „ma moralną rację bytu tylko o tyle, o ile stawia sobie za cel kultywowanie, pogłębianie i rozwój wartości ponadludzkich”. Tym samym polskość nie jest celem samym w sobie, czymś lepszym od innych, racją, w imię dobra którego można bezkarnie gwałcić prawa innych – jest elementem ludzkości pojmowanej jako harmonia specyficznych odcieni narodowych, ukształtowanych na wspólnym ogólnoludzkim podłożu.
Można zapytać o to, czy warto dziś pochylać się nad tymi problemami? Jeżeli chcemy być lepsi od naszych przeciwników, jeżeli chcemy dokonać prawdziwej zmiany, to wręcz musimy się z tymi problemami zmierzyć! Jak wskazuje przykład naszych poprzedników, a w szczególności doświadczenia II wojny światowej, nasz nacjonalizm przeszedł swoją próbę pozytywnie i nie stoczył się w stronę azjatyckiego barbarzyństwa, czego choć nie jedynym, to zapewne najbardziej „medialnym” dowodem, jest liczba „endeckich” drzewek w Muzeum Jad Waszem. Teraz jest czas na nas. Teraz my musimy wypracować aktualne podejście do kwestii chociażby najazdu imigrantów na Europę, które z jednej strony pozwoli nam na zachowanie naszej kultury i tożsamości, wymuszenie na przybyszach poszanowania naszych praw i odmienności, zachowanie jednorodności, która w obecnym czasie stała się we współczesnej Europie wielką wartością. Jednocześnie musi to być podejście odrzucające pogardę dla przybyszów czy też dostrzegające pośród nich nielicznych, ale jednak uchodźców, którym powinniśmy pomóc. Musimy stworzyć narzędzie, które będzie pomagało nam podejść do zagadnienia elastycznie, zagwarantuje nam co najmniej obronę tożsamości i nie zepchnie nas w objęcia barbarzyństwa, które jak pokazuje XX wiek – ostatecznie uderza w samych barbarzyńców.
Łukasz Moczydłowski
Wszystkie cytaty pochodzą z książki o. Józefa Innocentego Marii Bocheńskiego „Szkice o nacjonalizmie i katolicyzmie polskim”, Komorów 2006 r.
Artykuł ukazał się w nr 15. „Polityki Narodowej”.