Organizacje pozarządowe (non-goverment organisations – w skrócie NGOs) są potocznie określane jako „trzeci sektor”. Są tak nazywane, ponieważ sensem ich działalności ma być niezależność od instytucji państwowych (pierwszego sektora) oraz od prywatnych przedsiębiorców (drugiego sektora). Będąc oddolną inicjatywą, realizują jednak interes publiczny lub interes pewnej grupy obywateli dla dobra ogółu.

NGOsy pojawiły się w Polsce wraz z ewolucją ustroju z komunistycznego w liberalną demokrację. Ich największy rozwój można jednak powiązać z dekadą rządów Platformy Obywatelskiej oraz gabinetów Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Obok apolitycznych, realizujących cele charytatywne, kulturowe itp., pojawił się także szereg instytucji o wyraźnym profilu ideologicznym (instytutów naukowych, klubów, stowarzyszeń).

Epoka Tuska była okresem, podczas którego rządzące gremia za pomocą środków masowego przekazu realizowały określoną propagandę, socjotechnicznie urabiając społeczeństwo. Jej głównym fantazmatem była teza głosząca, iż Polska jest otoczona przez morze kryzysu. W każdej chwili możemy utracić wszystko, co zbudowaliśmy przez dwie dekady wolności. Dlatego musimy zjednoczyć się pod paternalistycznymi skrzydłami przywódcy państwa, Donalda Tuska, który przeprowadzi społeczeństwo przez ten trudny okres w historii. Taki przekaz trafiał zwłaszcza do dorabiającej się właśnie nowej klasy średniej, zamieszkującej strzeżone osiedla, jeżdżącej dobrymi samochodami, aspirującej do społeczeństw Europy Zachodniej, przy czym wszystko to (dosłownie i w przenośni) wzięte było na kredyt. Wrogiem rządzących, oprócz pogrążającej się w obłędzie opozycyjnej partii Prawo i Sprawiedliwość, stali się młodzi, nacjonalistyczni radykałowie. Tak jak to często bywa, rządzące gremia, odżegnując się od poważnego sporu ideologicznego (bo trudno za taki uznać spór z ówczesną opozycją), który przeszkodziłby konsumpcji dóbr oraz prowadząc politykę „ciepłej wody w kranie”, swoją postawą „wychowały” kolejną falę polskiego nacjonalizmu.

Wbrew powszechnemu przekonaniu ówczesna władza nie była amorficzną strukturą, której jedynym celem byłoby utrzymanie władzy dla samej władzy. Można zaryzykować tezę, że ten reżim posiadał wyraźny rys ideologiczny, którego frakcyjni reprezentanci pod koniec rządów zdobyli hegemonię w całej partii oraz, co za tym idzie, w kontrolowanym przez tę partię państwie. Oprócz serwilistycznej polityki podporządkowania się interesom niemiecko – francuskim, była to mieszanka tych wszystkich tendencji, które w Europie Zachodniej zdominowały od pięćdziesięciu lat dyskurs publiczny: prawa człowieka, kult równości, antyrasizm, antyfaszyzm, afirmacja mniejszości, zwłaszcza ruchów domagających się permisywnej polityki seksualnej. Na pierwszej linii walki o kulturę znalazły się NGOsy. Finansowane przez państwo, które w tym czasie należało do PO, przez instytucje unijne, zagraniczne instytuty, czy w końcu przez międzynarodowych spekulantów, prowadzących własną politykę, stały się instrumentami przeobrażania społeczeństwa w antytożsamościowym duchu.

Nie powinno zdziwić to nikogo, że po zwycięstwie PiS w kolejnych wyborach parlamentarnych i po rozpoczęciu odgórnej, gabinetowej rewolucji, której celem jest wymiana elit na nowe, podporządkowane oligarchicznej strukturze jaką jest ta partia polityczna, „lewicowe” NGOsy zostały zaatakowane. Obcięcie budżetowych dotacji w krótkim czasie ograniczyło w wysokim stopniu możliwości podejmowania działań przez organizacje pozarządowe. Do tej sankcji można dodać kolejną: wzięcie pod lupę tychże organizacji w publicznych i podporządkowanych PiS mediach, łączone często z robieniem klasycznego czarnego PRu.

Rozpoczęła się walka na kolejnym polu, znacznie bardziej intratnym niż walka o Trybunał Konstytucyjny, bo gwarantującym większą liczbę etatów, które można przejąć lub obronić, w zależności z której strony się spojrzy.  PiS chce usunąć stare NGOsy i wypromować własne, które promować będą nową tożsamość: serwilistyczną politykę wobec Stanów Zjednoczonych, ksenofobię, kult katastrofy smoleńskiej, spiskologię, butę i pychę. Jest przy tym tak samo postmodernistyczny, jak jego poprzednicy.

A gdzie w tym wszystkim byli polscy nacjonaliści? A byli sobie nigdzie. W okresie swojej prosperity nie zdołali utworzyć struktur, które można by było potraktować jako pełnoprawne organizacje pozarządowe, tak więc nie było potrzeby usuwania ich skądkolwiek.

Czwartym sektorem określa się czasami ruchy spontaniczne, oddolne, zdecentralizowane. To określenie bardzo dobrze opisuje nową falę polskiego nacjonalizmu: oddolny sprzeciw, któremu nadano tylko luźną strukturę organizacyjną, nieobejmującą większości (często sporadycznych) członków tego ruchu. Chciałbym jednak nadać nowe znaczenie temu pojęciu. Według mnie jest on zbliżony do „trzeciego sektora”, jednak nie podejmuje współpracy z państwem, nie ubiega się o państwowe dotacje, jego źródła finansowania nie są uzależnione od dobrej woli którejś z rządzących aktualnie partii politycznych.

Zacznijmy od początku: polscy nacjonaliści są bezdomni. Nie mają miejsc, w których mogliby poczuć się jak u siebie. Miejsc, z których nie zostaną wyrzuceni, a ich koncerty lub wykłady nie zostaną odwołane. Lokali, w których na te wydarzenia, gdy już się odbędą, nikt nie będzie krzywo patrzył. Nie mają miejsc, z których mogliby wyruszać na demonstracje i wracać po nich do siebie – a więc takich, w których chroniliby się niczym berlińska antifa na Nowym Świecie.

Są bezdomni także metaforycznie: nie istnieją co do zasady instytucje, które mogłyby dać im opiekę i poważne zajęcie, zwłaszcza kiedy wchodzą już w „poważny” etap ludzkiego życia, obarczony pracą czy obowiązkami wobec własnej rodziny.

Postuluję w tym miejscu tworzenie przez każdego zainteresowanego własnych autonomicznych centr kultury – wzorem podobnych placówek, które są w posiadaniu takich organizacji pozarządowych jak Krytyka Polityczna czy też Klub Jagielloński, a także wzorem „cywilnych” domów kultury, działających w większości miast czy też gmin. Nie powinny być jednak szare i smutne, jak często to bywa z niektórymi państwowymi czy też samorządowymi świetlicami, które lata świetności mają już dawno za sobą. Takie miejsca w krótkim czasie staną się małymi centrami dla nacjonalistów z danego rejonu. Jeśli będą prowadzone z pomysłem – mogą przetrwać lata. Ma to szczególne znaczenie, kiedy odrzuci się sposób patrzenia na rzeczywistość polityczną w sposób mistyczny: wielu nacjonalistów dzieli czas na „przed” ich zwycięstwem oraz „po” tym wielkim wydarzeniu, myśląc, że wystarczy tylko jeden przełom, by zupełnie i nieodwołanie zrealizować ich cele polityczne. W rzeczywistości polski nacjonalizm czeka jeszcze długa droga po gruzach i warto, żeby po kolejnych klęskach było gdzie się schronić – i dosłownie, i w przenośni.

Nacjonaliści są także bezdomni w kulturze czy też mówiąc ściślej – w sztuce. W niej swoją hegemonię sprawuje niepodzielnie lewica. Pozwolę sobie tutaj na osobistą dygresję. Na długo zanim zainteresowałem się polityką, interesowałem się pewnym wycinkiem historii sztuki, jakim była dwudziestowieczna awangarda. Stąd wydaje mi się, że jestem szczególnie uczulony na tę kwestię. Gdy spoglądam na współczesną polską kulturę i poszukuję w niej interesujących, bliskich mi motywów, to (parafrazując Kerouaca) czuję się w niej może nie jak uciekinier, ale bardziej jak bezdomny.

Spójrzmy zatem na pewną efemeryczną, niszową dziedzinę, która nie jest dzisiaj w stanie obyć się bez instytucji, jakie mogłyby dać jej twórcom silne oparcie – np. bez ośrodków kultury. Tą dziedziną jest poezja. Prym w niej wiodą poeci „zaangażowani”, „wrażliwi społecznie”, oczywiście po „słusznej” stronie. Istnieją odpowiednie środowiska akademickie, opiniotwórcze, środowiska krytyki literackiej, które w oparciu o swoje zasoby instytucjonalne kształtują dziś całokształt polskiej poezji w duchu wyłącznie lewicowym – tak, że z dużym prawdopodobieństwem w dalszej przyszłości, gdy ktoś pochyli się nad periodyzacją dzisiejszej epoki artystycznej, to dowie się wyłącznie o poetach, którzy zostali wyróżnieni właśnie przez lewicowego hegemona kulturowego.

Takim przykładem jest wydana niedawno antologia „Zebrało się śliny”, pokolenia urodzonego w latach 80. Występują w niej między innymi: Konrad Góra, Szczepan Kopyt, Dawid Mateusz, Kira Pietrek, Ilona Witkowska; słowem plejada młodych, wrażliwych społecznie, zaangażowanych krytycznie poetów, płaczących nad losem Cyganów albo terrorystów w Aleppo. Za prawicową odpowiedź na lewicowa supremację można uznać środowiska „Frondy Lux” i np. reprezentatywną dla niej twórczość Adama Sieniawskiego z  jego próbą reanimacji poezji metafizycznej. Walka z hegemonią kulturową lewicy jest ważkim tematem nie tylko dla tego periodyku, ale także dla konkurencyjnych „Pressji”.

Problem w tym, że nic więcej nie przychodzi mi na myśl. Raz, że to niewiele w stosunku do lewicy, dwa, że jest to taka prawica i taki konserwatyzm, które zawsze przegrywają, zawsze zostają nawozem dla lewicy i liberałów. A to dlatego, że tacy konserwatyści, mówiąc obrazowo, są „za grubi żeby uciekać i zbyt tchórzliwi żeby walczyć”. Nie jest to środowisko, do którego powinni wdzięczyć się nacjonaliści.

Zapytajmy teraz, czy ci ostatni jeśli mają tak wielkie ambicje, że aż chcą zbawiać cały naród, wykształcili sobie jakieś stanowisko na temat choćby tak błahej sprawy jak poezja polska? Odpowiedź brzmi: nie. Nie istnieje generalnie coś takiego jak nacjonalistyczna, polska poezja, ani tym bardziej szkoła myślenia oraz krytyki. Wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat po przeglądnięciu kilku portali, to stwierdzenie, że publikowane są tam pewne autorskie próby zmierzenia się z tą kwestią. Dominuje w nich motyw tyrtejski, a także sentymentalizm, historycyzm, słowem: odbicie postmodernistycznej mody „na patriotyzm”. Taka twórczość na dzień dzisiejszy ma charakter sentymentalny, amatorski, często grafomański. Chociaż uważam, że dominujący dziś poeci lewicowi są także w przeważającej mierze prymitywni, grafomańscy i nudni, to jednak nie mogę odmówić im pewnych dodatnich wartości: stylu i przekazu zawartego w ich twórczości. Te z kolei stają się podstawą do dyskusji, której nie sposób przeprowadzić w kręgu nacjonalistów.

Popularnym hasłem wśród nacjonalistów jest tworzenie własnej kontrkultury, wymierzonej w obowiązujący status quo, a w dalszej perspektywie mającej za cel przełamanie kulturowej hegemonii lewicy. Spójrzmy w związku z tym jeszcze na chwilę na lewicowe, trzeciosektorowe NGOsy. Stały się one bazą, na której wykształciła się pewna podkultura, a wraz z nią sposób zachowania, wysławiania się, styl myślenia. Przechodząc po ulicy nie ma większego problemu z rozpoznaniem „lewaka” – czy to po fryzurze, czy to po ubiorze. Dla wielu studentów i uczniów standardowym doświadczeniem jest obowiązkowe uczestniczenie w wykładach i panelach organizowanych przez działaczy takich organizacji. Z drugiej strony, działacze ci odwiedzają prelekcje i dyskusje uczelniane. W ten sposób dokonuje się  indoktrynacja: czy to pod hasłem walki z „okrutną tradycją” jedzenia karpia w Wigilię, praw zwierząt, praw ucznia, walki z homofobią czy też obywatelskiej świadomości i aktywizmu. Chociaż niektóre powyższe zagadnienia należy ocenić pozytywnie lub neutralnie, to jednak lewica, stosując maksymalną możliwą polityzację języka, wykorzystuje je do walki z przeciwnikami, czyli mówiąc najprościej, z nami. Jej głównym oparciem w tej walce stały się współczesne uniwersytety, instytuty naukowe i organizacje pozarządowe, które tworzą powiązaną osobowo oraz przedmiotowo sieć oplatającą ideologicznie inne instytucje państwa.

Jaka jest zatem w dniu dzisiejszym nacjonalistyczna kontrkultura? Uważam, że w zasadzie nie istnieje. Oprócz starych, skinowskich zespołów i patriotycznego rapu (który z perspektywy słuchacza tego gatunku muzycznego oceniam bardzo negatywnie) mamy jeszcze street art. Ale wszystko to w zasadzie i tak trafia tylko do własnej, wyrobionej „klienteli”, zamieniając ją w coraz bardziej zamkniętą subkulturę – zamiast trafiać do zupełnie przypadkowych, potencjalnych odbiorców. Nie jestem w stanie wymienić innych elementów tej domniemanej nacjonalistycznej kontrkultury, o której czasem pisze się w niektórych periodykach lub portalach. Gdy podejmowane są próby przekroczenia tego zaklętego kręgu okazuje się, że nacjonaliści nie są w stanie wyjść poza cepelię albo grafomanię – i znowu, pod kpiącym spojrzeniem lewicy, wracają do swojego kulturowego getta.

Z czego wynika ta wyraźna słabość, licznego jakby nie patrzeć, ruchu nacjonalistycznego w Polsce? Raz, że w dzisiejszym modelu kultury, w przeciwieństwie np. do modelu dziewiętnastowiecznego, gdy twórcy uzależnieni byli wyłącznie od kaprysu publiczności lub do renesansowego, gdzie źródłem finansowania był bogaty mecenas,  funkcję animatora kultury pełni państwo. Zazwyczaj robi to pośrednio, za pośrednictwem organizacji pozarządowych: odpowiednich fundacji, stowarzyszeń i klubów, korzystających z dotacji, ulg czy lokali dostępnych na preferencyjnych warunkach. Współcześnie kultura nie istnieje bez instytucji. Nacjonaliści nie mają własnych instytucji, tak więc nie mają własnej kultury ani własnego, alternatywnego spojrzenia na nią, które mogłoby stanowić poważną odpowiedź. Kiedy je stworzą – w oparciu o doświadczenia oraz o krytykę modelu działania „trzeciego sektorów”, co w moim artykule zostało roboczo nazwane „czwartym sektorem” – zbliżą się do możliwości przełamania kulturowej dominacji lewicy. Rozproszeni po kraju aktywiści zainteresowani kulturą, podejmujący swoje pierwsze próby, często nie mogące się rozwinąć poprzez blokadę politycznej poprawności, znajdą twarde oparcie, które pozwoli im rozwinąć i sprofesjonalizować własne zdolności.

Drugim powodem jest niski kapitał kulturowy. Co można rozumieć pod tym określeniem? Jest to ogół zdolności „poruszania się” w obszarze kultury, nabycie pewnej świadomości, powiązanej z dostępem do placówek kultury i jej dzieł. Podstawową instytucją, która ma wyposażać młodych ludzi w pewien kapitał kulturowy jest szkoła powszechna. Jej kryzys to temat na osobny artykuł, tak więc nie będę rozwijał tej myśli. Summa summarum uczeń w takiej szkole co prawda dysponuje telefonem z dostępem do Internetu, tylko za bardzo nie wie, co mógłby w nim wyszukać i na co miałoby mu się to (twórczo) przydać.

Uważam, że deficyt kapitału kulturowego dotknął także młodych polskich nacjonalistów. Jeśli porównać przeciętnego, szeregowego członka tego ruchu, z jego rówieśnikiem, zaangażowanym po przeciwnej stronie, to od razu rzuci nam się w oczy, że naszemu drugiemu bohaterowi jest zdecydowanie łatwiej. Wie do kogo zwrócić się o dofinansowanie, do kogo się uśmiechnąć i kogo można poprosić o pomoc, który człowiek kultury wesprze jego oddolną inicjatywę. Wie także, o czym i jak ma mówić, gdzie znaleźć odpowiednie dla siebie i swojego pomysłu miejsce. Nie ograniczy się on także do wzięcia udziału w aktywności czysto politycznej, ograniczonej czasem tylko do własnej organizacji. Zainteresuje się także tematami mniej „twardymi”: poruszy go sytuacja mieszkaniowa w jego dzielnicy, brak ścieżek rowerowych, kultura Mandżurii, relacja z wyprawy do Azji itp. I nie będzie roznosić go wewnętrzna, nieokiełznana potrzeba wspominania o lewicowych odpowiednikach żołnierzy wyklętych albo nałożenia na tę okazję koszulki, której nadruk będzie zachęcał do zabijania kapitalistów.

Cechą lewicy zawsze jest podążanie szerokim frontem. Jej taktyką i cechą charakterystyczną jest obejmowanie swoją strefą wpływów bardzo szerokiego spektrum tematów. Sam nie raz nadziałem się na to, że przychodząc na jakąś, zdawałoby się, neutralną prelekcję, dopiero na miejscu dostrzegałem, że będą prowadzić ją lokalni działacze lewicowi, którzy skryli się pod następnym szyldem kolejnego niby apolitycznego stowarzyszenia.

Nacjonalistom brak takiego kapitału kulturowego, którego mogliby użyć do utworzenia swojej poważnej formacji kulturowej. Trudno, nie licząc wybitnych wyjątków, utworzyć swoją kontrpropozycję nie znając kulturowych kanonów. Pozostając w temacie literatury: wśród naszych ludzi nierzadko można dostrzec nieznajomość kanonu literatury polskiej (od Mickiewicza, Wyspiańskiego przez Prusa do Lema) oraz światowej (od Dostojewskiego, Mandelsztama, Kawafisa przez Appolinaire’a do Prousta). Nie wspominam tu nawet o malarstwie, muzyce czy filozofii politycznej. To uniemożliwia wyartykułowanie poważnego sprzeciwu wobec obecnego kulturowego status quo, przez co obecnie jedyną możliwością kontrataku ze strony nacjonalistów jest budzący sprzeciw prymitywny antyintelektualizm.

Między innymi właśnie do tego potrzeba będzie „instytucji czwartego sektora”, nacjonalistycznych, niezależnych od zmieniającej się władzy politycznej, współpracujących ze swoim najbliższym otoczeniem, otwartych dosłownie i w przenośni dla swoich sąsiadów, a przy tym skupiających w jedną wspólnotę działaczy z jednego miasta, nierzadko skłóconych na skutek przynależności do konkurujących ze sobą organizacji. Ich wspólnota będzie miała charakter nie tylko polityczny, ale także kulturowy. Takie centrum równie dobrze może zacząć pełnić funkcje nie tylko czysto socjalne, które pominąłem w niniejszym artykule, ale także dydaktyczne.

Teza o śmierci uniwersytetu i szkoły jest tezą szeroko komentowaną w środowiskach dalekich od nacjonalizmu. Formułowane są wśród nich niekiedy postulaty powrotu do korzeni. Czym właściwie jest uniwersytet? Jest wspólnotą nauczycieli i studentów. Nie potrzebuje w swojej pierwotnej formie skomplikowanej struktury ani rozbudowanej infrastruktury. Jeśli nacjonaliści są niemile widziani na uniwersytetach, a jednocześnie potrzebują ich, żeby wykształcić swoje elity, to najprostszym rozwiązaniem jest zorganizowanie własnych akademii, swoistych „uniwersytetów nacjonalizmu”, alternatywnych i uzupełniających państwowe, oficjalne instytucje. Takie abstrakcyjne twory, spotkania grupy ludzi zainteresowanych pewnym tematem, musiałyby znaleźć jakieś konkretne miejsce, w którym mogłyby się zmaterializować. Oczywiście powinny być to maksymalnie poważne quasi-instytucje, które nie zniżałyby się do zapraszania narodowych celebrytów albo wręcz ludzi ukąszonych „szuryzmem”.

Podsumowując, w powyższym artykule pragnąłem (podpierając to osobistymi refleksjami) nakreślić ramy polityki kulturowej, jaką powinni prowadzić nacjonaliści. Jej podstawą jest samorzutne, oddolne tworzenie własnych siedzib, których głównym celem byłaby działalność kulturowa, rozwijanie zainteresowań i talentów jej członków oraz osób pojawiających się z zewnątrz. W dalszej kolejności chodziłoby o aktywizowanie życia okolicy i całego miasta czy też gminy, w której byłyby ulokowane.

Newralgiczność walki o kulturę uwidacznia nam przykład kontrkulturowych rosyjskich narodowych bolszewików. Z ich szeregów wyszła pokaźna grupa artystów, którzy odnaleźli swoją niszę na poziomie głównego nurtu, a dzięki temu zyskali możliwość inkorporacji do niego swoich własnych poglądów, zaczerpniętych z wcześniejszej aktywności. Inne exemplum to ruch identytarystyczny, który w Austrii bije popularnością na głowę młodzieżówki tradycyjnych partii politycznych, zyskując powoli hegemonię kulturową, przynajmniej w danej generacji Austriaków. Choć estetyka nie jest najważniejszym składnikiem polityki, to jednak wywiera pewien wymierny wpływ tę sferę. W tej walce o kulturę i symbole nieodłącznym wsparciem dla stron są realnie istniejące instytucje, których nacjonaliści nie mają, a które powinni   oddolnie utworzyć.

Dziś, gdy nowi rządzący toczą małą wojnę ze swoimi oponentami, próbując unieszkodliwić instytucje swoich przeciwników; gdy kwestionuje się model działania obecnych organizacji pozarządowych i walczy się z nimi posługując się przy tym finansowymi machinacjami, akcjami medialnymi o charakterze propagandowym, czy też w końcu pomówieniami; gdy proponowane są dwie, w sumie zbliżone do siebie, koncepcje Państwa Polskiego jako przedmiotu, a nie podmiotu międzynarodowej polityki – dziś właśnie pojawia się potrzeba wyciągnięcia wniosków i rozpoczęcia budowy alternatywnego „czwartego sektora”, który pierwsze trzy pozostawi w niszczącym je sporze, a sam pójdzie w inną stronę. Rok rządów PIS zradykalizował dużą część społeczeństwa, nawet jeśli ta radykalizacja przybrała komiczną postać. Raczej nie grozi nam powrót do polityki „ciepłej wody w kranie”. Nowy rząd naruszył wiele tematów tabu. Każda ze stron chciała tego dokonać, jednak nigdy nie starczało jej odwagi. Dziś PiS zaatakował pierwszy, podważył podstawy ustroju państwa. Kolejna władza dokona tego samego, tylko zapewne nie będzie używała symboli bliskich nacjonalistom ani tym bardziej nie będzie im się podlizywać.

Nadchodzą rewolucyjne czasy i pewnie kiedyś przyjdzie nacjonalistom walczyć o władzę nad państwem. Ale najpierw niech znajdą sobie miejsca, z których mogliby wyruszyć w ów podbój.

Karol Oknab

 

Artykuł ukazał się w nr 17. „Polityki Narodowej” (wiosna 2017 r.).