Usypiający wrzask

Idzie nowe pokolenie, niesie Polsce odrodzenie – to i wiele podobnych haseł wykrzykujemy od kilku lat na Marszu Niepodległości, niekiedy także przy innych okazjach. W którymś momencie zyskaliśmy poczucie siły, korzystamy ze stosunkowo sprzyjającej sytuacji, o jakiej lata temu można było najwyżej marzyć. Nie znaczy to jednak, że jesteśmy całkowicie wolni od problemów. Najważniejsze z nich tkwią w nas samych.

W ostatnich latach dawał się odczuć pewien specyficzny rodzaj entuzjazmu ogarniającego nasze szeregi, którego nie było dawniej – zanim Marsz Niepodległości stał się wydarzeniem tak masowym, a narodowy głos zabrzmiał mocniej w przestrzeni publicznej, a na pewno przed samym marszem, tj. przed jesienią roku 2010. Organizacyjna i zewnętrzna rzeczywistość zmieniła się diametralnie. To już nie tylko ten wąski światek aktywistów, spotykanych w zbliżonych składach przy różnych okazjach, którym towarzyszyło jeszcze niekiedy dudnienie ciężkich butów po peronach, starających się prowadzić m.in. postulowaną wówczas „dywersję w świecie popkultury” – świecie całkowicie nam wtedy obcym i wrogim, w którym stać było nas co najwyżej na incydentalne działania zaczepne o nikłym zasięgu.

Walka trwa

I choć świata nie zdobyliśmy, a walka nadal trwa, to przynajmniej na niektórych odcinkach odnotowujemy przełamanie frontu. Kilka lat temu zapewne nie uwierzylibyśmy, że niebawem wychodząc na ulicę dużego miasta będziemy co chwilę widywać przypadkowych ludzi w odzieży z emblematami nie tylko patriotycznymi, ale także narodowych formacji zbrojnych. Nie zajmiemy się tu tym, w jakim stopniu odczarowanie tej symboliki było naszą zasługą, odnotujmy to tylko jako pewien kontekst: wezbrała pewna sprzyjająca nam fala. 

Tego wewnętrznego entuzjazmu, na którym oczywiście zdarzają się plamy i rysy, co normalnie w środowisku, w którym toczy się autentyczne życie (będącym nie np. ekspozyturą partyjną, ale samoistnym polem ścierania się przeróżnych indywidualności), mogłoby nam pozazdrościć wiele innych ruchów i stowarzyszeń. Zaczęło być naprawdę dobrze, dobrze nam się ze sobą działa (a przynajmniej w większości struktur, jak domniemywam), coraz lepiej wyglądamy podczas wystąpień publicznych, nie musimy przed nikim niczego odgrywać, po prostu tacy jesteśmy – dynamiczni, zmotywowani, zdecydowani, radośni. Mamy w sobie coś, czego nie mają inni: swój klimat, styl, zestaw wyobrażeń, pewien emocjonalny kod. 

Jednocześnie jednak nie brak problemów, i to w sferze, wydaje się, kluczowej, stawiających pod znakiem zapytania cały sens naszego działania. Jaki procent działaczy przekraczających 24 czy 25 rok życia, a więc kończących okres studencki, wykazuje jeszcze jakąkolwiek aktywność? Poza tym szereg naszych aktywistów z lat minionych, niekoniecznie szeregowych, stoi dziś niejednokrotnie po przeciwnej stronie światopoglądowej barykady albo tylko poza obrębem wspólnych nam przekonań. Jak to się stało? To jednak nie wystarczą płomienne mowy na spotkaniach? Powoływanie się na budujące przykłady ideowej żarliwości działaczy międzywojennych? Wznoszone przy różnych okazjach okrzyki czy teksty piosenek narodowych zespołów o tym, że „nasze czyny nie ustaną, słowa prawdy zabrzmią głośno” i że „pod znakiem falangi po wolność idziemy”?

Na chwilę obecną działalność narodowa stanowi w dużej mierze rodzaj przygody przypisanej do konkretnego – związanego z wiekiem i w związku z tym mijającego – stylu życia, co może do pewnego stopnia jest normalne, skoro dotyczy np. organizacji stricte młodzieżowej. Jednak chyba wciąż możemy uznać uzyskiwane owoce za rozczarowujące. Ktoś powie – to dopiero kilka lat widzialnego wzrostu, za wcześnie na takie wnioski. Jednak pewne problemy, a w każdym razie zagrożenie nimi widoczne są już od pewnego czasu.

Ciężkie buty, zimne twarze

Przed laty można było niekiedy usłyszeć tryumfalne głosy, że oto pokonaliśmy problem subkultury. Taki problem, jak wiadomo, ze skinheadami był. Niezależnie od tego, jak oceniamy towarzyszący tej subkulturze styl i estetykę, to niestety typowy polski skin nie przypominał panów ze zdjęć we wkładkach płyt przodujących zespołów sceny RAC. Wyglądał raczej jak, co tu dużo mówić, lump, w dodatku na odbiór społeczny skinów wpływał oczywiście ich sposób bycia. Do żadnego przezwyciężenia problemu subkultury w naszym ruchu jednak, wbrew pozorom i przechwałkom, nie doszło. Po prostu – skinheadzi jako masowe zjawisko zwyczajnie zniknęli z naszych ulic, zniknęli więc i z ruchu.

Problem subkultury jednak zdaje się nadal nad nami wisieć, choć w sposób być może nie dla każdego dostrzegalny. Narażeni są na niego także ci, którzy starannie przeczesują swoje okazałe grzywki, a na niepasujące do aktualnego wielkomiejskiego stylu lotnicze kurtki i ich kopie patrzą z niesmakiem. Problem ten jest istotny nie z powodów wizerunkowych – obecnie w ogóle ich nie dotyczy, a nawet jeśli, to nie w sposób, który by nam jakkolwiek ciążył. Jest istotny z powodów dużo poważniejszych, dotyczących postrzegania narodowego aktywizmu przez działaczy, co jest rzeczą nierzucającą się w oczy i przynoszącą skutki występujące z takim opóźnieniem, że ich przyczyny mogą być niedostrzegalne.

Co wskazuje na to, że dane zjawisko może mieć charakter subkultury? Zadajmy sobie pytanie – najlepiej w jakimś spokojnym momencie, z dala od kolegów i całej organizacyjnej wrzawy – co tak naprawdę mnie w tym ruchu trzyma i daje motywację do działania. 

Zapewne większość z nas znalazła się w ruchu z pobudek ideowych – bardzo ogólnych, bo trudno od wszystkich młodych ludzi wymagać innych. Co jednak dzieje się z nami potem – czy motywacje ideowe, choć, niekiedy bardzo wzniośle, mówimy o nich wiele, są rzeczywiście konkretyzowane i przekuwane w świadome cele i system przekonań? Czy raczej pojawiają się przyjmowane przez nas z bezrefleksyjnym entuzjazmem czynniki powodujące, że nie czujemy potrzeby wskazywania tych celów?

Kompania braci

Ostatecznie pozostałem w ruchu, bo wynika to z moich przekonań i szans zmieniania świata podług nich czy może dlatego, że znalazłem tu fajną ekipę, która dostarcza mi wielu budujących przeżyć. A gdyby tak rozwalić i rozgonić ten mój lokalny zespół? Część odejdzie, przyjdą jacyś inni, co wtedy? Będę działał z tym samym zaangażowaniem i entuzjazmem? 

Rozczulające były niektóre reakcje dotyczące politycznej drogi jednego z byłych liderów, po którym, jak się okazało, narodowa formacja spłynęła jak po kaczce i uzyskawszy mandat posła wolał pójść drogą groteskowego, infantylnego populizmu w kierunku środowisk partii rządzącej. Cóż się stało z wychowaniem w duchu hierarchii, dyscypliny, koleżeństwa – biadolono. Otóż: opowieści o koleżeństwie, lojalności, braterstwie czy honorze możemy sobie powtarzać do znudzenia i ich znaczenie będzie żadne, jeśli te wartości czy cechy będą jedynie postulatami stanowiącymi koloryt towarzyszący grupie towarzyskiej – a tak będzie, gdy grupie tej brak będzie jasno sprecyzowanego celu ideologicznego. Wówczas jakiekolwiek wartości będą służyły tylko swego rodzaju kultowi grupy samej w sobie, czyli jednemu z elementów subkulturowych, choćbyśmy sobie nawet w tym kontekście np. uroczo fantazjowali, przywołując figury historycznych bohaterów.

Oczywiście, gdyby nie było nam ze sobą dobrze, trudno byłoby razem działać. Jest to jednak jednocześnie potencjalna pułapka. Pewnego rodzaju poczucie grupowego bezpieczeństwa usypia, towarzyszący mu dobrostan znieczula na niepokój, który powinien się pojawiać wraz z pytaniem: dokąd my właściwie tą naszą doskonale zgraną i nieustraszoną kolumną kroczymy?

Czy nie jest tak, że zespół czynności składających się na, nazwijmy to, bycie działaczem jest w wielu przypadkach w istocie tylko rodzajem rytuału towarzyszącego uczestnictwu w grupie? Czy realnym punktem odniesienia dla tożsamości i motywacji wielu z nas nie jest tak naprawdę grupa, a nie idea, która zredukowana do pewnego zbioru ogólnych haseł służy w praktyce trwaniu grupy jako jej symboliczne spoiwo, podczas gdy miało być na odwrót, to grupa miała być narzędziem używanym na rzecz idei?

Nadchodzą! Nadchodzą! Nacjonaliści! Usypiający wrzask 

Od czasów, gdy byliśmy dużo bardziej niż dziś nierozumiani i identyfikowani jako umysłowa i polityczna aberracja przez szarych ludzi owładniętych liberalnymi ideami, którym usiłowano po 1989 roku podporządkować naszą przestrzeń publiczną, wiele się zmieniło. Na początku obecnej dekady nastąpiło wręcz przełamanie kulturowej dominacji wrogich nam elit. Znacznie powiększyła się skala inicjowanych przez nas wydarzeń, wśród których szczególną rolę odegrał oczywiście Marsz Niepodległości. W niejednym kole po marszu zaobserwować można było wyraźny wzrost frekwencji na spotkaniach. Marsz i podobne wydarzenia o mniejszej skali wyzwalają nowy rodzaj entuzjazmu. Choć jasnym wydaje się, że na emocjach niczego budować nie warto, można odnieść wrażenie, że wielu z nas – niekiedy podobne przekonania są formułowane wprost – uważa, że ten entuzjazm, ekscytacja, emocjonalny duch jest czymś wartym ciągłego podsycania jako fundament trwałego zaangażowania. 

Zastanówmy się więc znowu: co nas tutaj trzyma? Czy nie jest tak, że aktywność organizacyjna służy w moim życiu przede wszystkim do tego, żeby dostarczać mi pozytywnych wrażeń? Mam koło siebie świetną ekipę, która niestrudzona walczy o lepszy świat pod sztandarami ruchu odwołującego się do przebogatej i autentycznie zasłużonej jak żadna inna tradycji politycznej. Robimy wokół siebie sporo pożytecznych rzeczy, dobrze wyglądamy, mamy poczucie siły, sensu, dobrze nam się działa, więc – znowu – nie zadajemy sobie zbyt wielu pytań, na czele z tym, po co jest to przynoszące tyle autentycznej satysfakcji działanie. To że często jest mocno pod górę, że trzeba się zmagać czy to np. z wrogim aparatem państwa, czy to z własną lub towarzyszy słabością, nic tu nie zmienia albo wręcz sprzyja temu zagubieniu (niezależnie od tego, że oczywiście zdolność takiej wytrwałej pracy pozostaje bardzo pożądaną wartością) – bo już samo podjęcie tych zmagań może tym bardziej wprawiać w poczucie zwycięstwa.

Jeśli mam motywację do działalności, ale nie jestem w stanie powiedzieć, do czego ma ona prowadzić albo stać mnie tylko na ogólne frazesy, to prawdopodobnie tym, co leży u podstaw tej motywacji, wcale nie jest idea – niezależnie od tego, jak ważna wydaje mi sie np. pewna spuścizna symboliczna.

 Oczywiście – to bardzo dobrze, jeśli coraz lepiej wyglądamy, jeśli większy nacisk został w ostatnim czasie położony np. na kwestię identyfikacji wizualnej. Nie jest także niczym złym samo w sobie podsycanie w określonych sytuacjach jakichś emocji, robienie szumu, animacja czy to wewnętrzna, czy innych osób mogących znajdować się pod naszym wpływem. Trzeba jednak nieustannie mieć na uwadze to, że wszystko to są tylko narzędzia, których oddziaływanie nie powinno zbytnio ponosić osób je stosujących.

Narzędziem jest także organizacja, formą, która pozwala nam na formację i osiąganie nieporównywalnie większych rezultatów niż pojedynczym aktywistom czy niezorganizowanym w hierarchiczną sieć grupom. Wydawałoby się jasne, że nie jest ona dobrem i celem samym w sobie. Jednak gdy nie wskaże się prawdziwego celu, to tak się właśnie dzieje, choćbyśmy tego chcieli unikać – celem staje się sama organizacja. Celem działania jest… działanie, które, zwróćmy na to uwagę jeszcze raz, samo w sobie jest w stanie dostarczyć satysfakcji, co powoduje pewien rodzaj usypiającego zaspokojenia. Tymczasem, może dokładnie to samo czułbym występując z taką energią w podobnych okolicznościach w imię czegokolwiek innego?

* * *

Z jednej strony możemy czerpać z przebogatej tradycji ruchu, którego rolę kontynuatorów na siebie bierzemy, z drugiej niewłaściwe podejście do tego dziedzictwa to kolejny element, który sprowadza na manowce. Wielokrotnie przestrzegaliśmy się przed antykwaryzmem i anachronicznym sięganiem po programy i wnioski sprzed wielu lat zamiast uczenia się narodowego sposobu myślenia i formułowania własnych. Nie jest to jednak jedyne zagrożenie. Pojawia się niekiedy jeszcze coś innego: pewnego rodzaju, nazwijmy to, antykwaryzm ducha.

Charakterystycznym wydaje się, że z całej tej historii, która zaczyna się przecież dużo wcześniej, najwięcej naszej uwagi przykuwa okres międzywojnia jako ten, w którym miały szanse zaistnieć najbardziej okazałe emanacje organizacyjne, będące czymś, co najbardziej oddziałuje na wyobraźnię i emocje – być może jest to właśnie rezultat wyżej zarysowanego nastawienia na działanie samo w sobie i zainteresowanie jego formami. 

Był to czas specyficzny, zupełnie inny od naszego. Oglądając co rusz jakieś relacje z krwawych zajść, zaznajomieni z nowoczesną, można rzec, przemysłową wojną, nie wyobrażamy sobie nawet, jakim kataklizmem dla ludzkiej świadomości była I wojna światowa. Ona, wraz z kryzysem, stworzyła przekonanie o nieuchronnym wielkim przełomie, konieczności wypracowania całkowicie nowych form życia zbiorowego, jednocześnie w dużej mierze zawalił się niechętny religii XIX-wieczny światopogląd „naukowy”. Nie bez znaczenia były też realia sanacyjnej dyktatury, która odbierając możliwość wpływu na rzeczywistość, a więc i oddalając groźbę praktycznej weryfikacji snutych programów, sprzyjała postawom tak przez nas cenionym, rewolucyjnym i bezkompromisowym. Zdarzyło mi się wysłuchać referatu, w którym prelegent (nie był to początkujący ani szeregowy działacz!) jako warte naśladowania cechy międzywojennych działaczy wskazywał elementy będące oczywistym skutkiem oddziaływania na nich określonego kontekstu sytuacyjnego, co jest opisane w literaturze – tyle że trzeba sięgnąć po nieco (niewiele!) więcej niż opracowania dotyczące ściśle obozu narodowego. Charakterystyczne, że używane w historycznym kontekście pojęcie „radykalizm” jest nagminnie odzierane ze swojego znaczenia – związanego wówczas z postawą w kwestiach społecznych, a niebędącego przeciwieństwem umiarkowania! Jak zatem widać, kompletne niezrozumienie tematu nie przeszkadza intensywnej egzaltacji nim. 

Ludzie, do których spuścizny się odwołujemy, to inni ludzie. Nie staniemy się nimi, a tego specyficznego ducha, który im towarzyszył, nie wpajali sobie sami i nie ma żadnego sensu, by próbować to robić, bo będzie się to sprowadzało do prób szukania dla zaangażowania fundamentu emocjonalnego. Potrzebne nam są radykalizm, bezkompromisowość, odwaga – ale nasze własne.

Niestrudzeni w marszu w kółko

Podsumowując, wydaje się, że do istoty zjawiska subkultury „działacza narodowego” należy brak sprecyzowanej ideologii przy jednocześnie dużej uwadze poświęcanej niosącym bezpośrednią satysfakcję formom, po które sięga się w działalności, które to formy stawać się mogą celem samym w sobie, czemu sprzyja korzystne otoczenie towarzyskie. Ten stan „działania dla działania”, choćby w bezpośredniej perspektywie nawet bardzo pożytecznego, ma jednak poważne skutki.

Najbardziej oczywistym jest to, że ten wyzwolony entuzjazm, którego obiektem jest coś niewykraczającego poza „tu i teraz”, po prostu szybko mija. Obserwacja ta wydaje się banalna, bo przecież kolejne fale znikających działaczy obserwujemy od lat, trudno jednak powiedzieć, czy wyciągamy z tego właściwe wnioski. Żaden tego typu stan nie może trwać długo w głowach tych samych osób, jeśli normalnie się rozwijają. Jeżeli zaangażowanie będzie związane z całym tym zestawem satysfakcjonujących przeżyć, jakich dostarcza uczestnictwo w grupach tworzących nasz ruch, to nie ma siły – także ono będzie szybko mijać. Człowiek kiedyś w końcu dojrzewa i te same bodźce przestają go zadowalać, w innym przypadku, jeszcze zanim znajdzie się w momencie rozwoju wymagającym innych oddziaływań, może sobie po prostu znaleźć zajęcie zaspokajające te same potrzeby lepiej niż cotygodniowa wizyta na spotkaniu i odhaczenie pola „narodowy aktywizm”. Bardzo szybkie i często nagłe „wypalanie się” nawet bardzo zaangażowanych działaczy, którzy, świadomie lub nie, opierali to swoje zaangażowanie na tego typu podstawach (bo czy tak naprawdę nauczono ich innych?) jest oczywiste i żadne wywody o wierności idei i oparte na emocjach próby mobilizacji tego nie zmienią. 

Rotacja działaczy, która ma miejsce, wydaje się szybsza niż mogłoby to wynikać z samej selekcji bardziej przydatnych jednostek i nie jest ona związana jedynie z brakiem czasu na bezpośrednie zaangażowanie, bo grona incydentalnie pomocnych sympatyków wraz z zamieraniem aktywności kolejnych działaczy raczej nie rosną. Trudno w takich warunkach mówić o jakimkolwiek dojrzewaniu poszczególnych zespołów.

Kolejna sprawa: kuleć może formacja działaczy, od których można by wymagać zaliczania jeszcze z pięćdziesięciu tytułów, ale osobom nieukierunkowanym ideologicznie poszerzy to jedynie erudycję. 

Innym rezultatem jest podatność na destrukcyjne wpływy ze strony efemerycznych środowisk, które kompletnie nie są tego warte – mogą nie dysponować istotnym potencjałem w świecie realnym, nie mieć żadnego twórczego dorobku w sferze ideologicznej ani nawet na polu popularyzacji, wystarczy, że dysponują jakimiś formami zewnętrznymi, które w danym momencie są efektowne. Jakiś zręczny styl, grafika, buńczuczna treść, parę narodowo-rewolucyjnych frazesów i działacze już zerkają z zainteresowaniem na fasadę, za którą kryć się może zupełne dno, przejmując jakieś obce nam pojęcia czy przekonania, których nieuformowani nie potrafią przeanalizować krytycznie. 

Odległość, jaka dzieli szeroko rozumiany nacjonalizm od głównego nurtu aktualnego życia społeczno-politycznego, ma różne skutki. Nietrudno odnieść wrażenie, że niektórym służy on jako koloryt dla subkultury jeszcze bardziej ubogiej, której istotą jest w zasadzie bunt sam w sobie – jako że w epoce, w której od wielu już lat wielki kapitał i media wołają do młodzieży „róbta, co chceta”, paradowanie z symbolami anarchii i brudny styl życia aktem buntu już nie jest. Wydaje się więc, że mamy do czynienia nie z samoistnym konstruktem ideowym, tylko czymś starającym się być negatywem tego, co kontestuje (rozpoznanego w dodatku cokolwiek powierzchownie) – a więc tak naprawdę zależnym od tego bardziej, niż tymże buńczucznym kontestatorom może się wydawać. W stworzonej w ten sposób chaotycznej brei dają o sobie znać rzeczy przedziwne, włącznie z np. sentymentalnym, panteizującym ekologizmem czy… internacjonalizmem, choć ubranym w inne szaty.

Podobnie z pojawiającym się czasami zainteresowaniem eskapistycznymi bzdurami w rodzaju np. identytaryzmu. Jakież to fajne, oni wyglądają tak normalnie, nie jak subkultura – zwracają uwagę entuzjaści tego zjawiska, dając przy tym właśnie dowód myślenia w kategoriach subkulturowych, ponieważ za fundamentalnie istotne uważają sposób, w jaki się istnieje, a nie to, czemu to istnienie ma służyć!

Nie jesteśmy nacjonalistami, radykalnymi czy nie, dlatego, że samo to bycie nimi ma jakieś istotne znaczenie i warte jest eksponowania jako ciekawy styl (styl może być dobrym narzędziem), ani nie dlatego, że interesuje nas koncepcja narodu. Jesteśmy nimi dlatego, że interesuje nas dobro, interes i przyszłość tego konkretnego narodu. Tej konkretnej masy etnograficznej, na tym konkretnym terytorium – tej krwi i ziemi. Tych wszystkich „Sebów” i „Januszy”, od których „kumaci” narodowi aktywiści tak bardzo chcą czuć się lepsi.

Niejednokrotnie można spotkać się z licytowaniem się na poziom aktywizmu prezentowany przez taką czy inną strukturę. Niekiedy nawet, mniej lub bardziej korespondujące z rzeczywistością, przechwałki dotyczące ilości akcji mają stanowić w opinii formułujących je osób odpowiedź na zastrzeżenia dowolnej natury, również związane np. z problemami z zachowaniem kierunku ideowego. Tylko czy z tej przykładanej do tego w nakreślonych wyżej warunkach wagi wynika coś na dłuższą metę? Jakie są np. losy grup czy poszczególnych osób, które opuściły zorganizowane struktury organizacyjne?

Robimy wiele pożytecznych rzeczy, stanowiących często konkretne działanie tu i teraz. Jednak jeśli zamiast ruchu realizującego w świadomy sposób określoną ideologię tworzymy subkulturę, która zadowala się zestawem symboli, luźnych haseł i emocjami, działania te, same w sobie dobre, stają się rytuałem, którego potrzebę część z nas będzie wiązać z określonym kontekstem organizacyjno-towarzyskim. Gdy kontekst ten ustanie, niejednokrotnie znika wraz z nim zdolność do aktywizmu. Ruch, wraz z panującym w nim „klimatem”, okazuje się być swego rodzaju akwarium, którego opuszczenie równa się śmierci jako działacza, a więc efekt wychowawczy bywa odwrotny do zamierzonego. 

Obrany cel, narodowe dążenia

W ostatnim czasie ten środowiskowy dynamizm, który wspomniany został na początku, zdaje się wyraźnie wyhamowywać. W miejsce entuzjazmu zaczyna niekiedy dawać o sobie znać marazm. Jednocześnie, przy okazji rozmów na temat problemu ludzi powyżej 25 roku życia, którzy po prostu wyparowują z naszego ruchu, niejednokrotnie pojawia się myśl, że trzeba dla nich stworzyć nowe formy działania. Jednak coraz bardziej dorosły człowiek powinien być w stanie obejść się bez wskazywania mu form, powinien mieć zdolność, że użyję tu wędrowniczej nomenklatury, samodzielnego poszukiwania własnego „pola służby”, a przede wszystkim znajdować w sobie siłę, która zastąpi naturalnie gasnący, niewymagający zbyt wiele (a już najmniej trzeźwo wytyczonego kierunku) młodzieńczy entuzjazm. Powyższe nie wyklucza oczywiście tworzenia różnego rodzaju instytucji zagospodarowujących potencjał dojrzewających działaczy, jednak nie musi i raczej nie będzie tak, że zagospodarują go w pełni. Poza tym, problem form nie dotyczy wyłącznie nich – błyskawiczna rotacja aktywistów ma wszak miejsce także wśród młodszych.

Proste usiłowania powrotu do tego, co dawało nam jeszcze niedawno tę siłę (abstrahuję tu od zmieniającej się sytuacji politycznej, która też nie jest bez znaczenia), mogą okazać się chybione nawet, a może szczególnie wówczas, gdyby odniosły skutek. Być może zaowocują odbyciem zbliżonego cyklu i powrotem do punktu wyjścia. Ten moment spowolnienia może być za to dobrą okazją do namysłu nad celem. Nie jest nim przecież, tylko drogą do niego, działalność narodowa. 

W otaczającym nas postmodernistycznym bezładzie samo odwołanie się do jednoznacznej tożsamości daje poczucie sensu i siły. Jakkolwiek rozumiana idea narodowa jest wciąż czymś tak odległym od głównego nurtu, że samo opowiedzenie się za nią wydaje się aktem nad wyraz wyrazistym – czy jednak jest takim na pewno? Chętnie mówimy o koniecznym buncie wokół otaczającej nas rzeczywistości, jednak to nie on jest naszym ostatecznym zadaniem. Bunt sam w sobie jest w jakimś sensie wygodny – nie wymaga wysiłku tworzenia, przekraczania tego, co już jest, brania odpowiedzialności za podjętą twórczość. Chcemy – powinniśmy chcieć – przede wszystkim budować. Tylko co?

Można wykonać ogromną i nawet bardzo profesjonalną pracę w zakresie usprawniania działania ruchu, podnoszenia kultury organizacyjnej, stwarzania skutecznych procedur itd. i możemy być przekonani, że wykonawszy ją możemy być już spokojni o przyszłość – wszystko to będzie jednak tylko tworzeniem narzędzia. Jest to oczywiście potrzebne i dobre, niemniej narzędzie, niezależnie od tego jak doskonałe, nie ma sensu bez właściwie sformułowanego celu, któremu ma służyć – wówczas to ono automatycznie może stać się celem samym w sobie i narażone będzie na problemy zarysowane wyżej.

Właściwą odpowiedzią na pytanie o cel nie będzie tylko wysiłek programowy. Program (partii, organizacji czy czegokolwiek) jest rzeczą wtórną, także należy do sfery narzędzi – jest adaptacją ideologii do konkretnych warunków, można go zmienić za rok, dwa, pięć. Napisany „w powietrzu”, np. jako wynik międzyśrodowiskowego kompromisu w ramach szerszego projektu politycznego, choćby przez najlepszych specjalistów od poszczególnych dziedzin, może mieć znaczenie jedynie doraźne albo żadnego. 

Źródłem i fundamentem jest ideologia. Mamy ją? Wiemy, jak wytłumaczyć sobie i innym świat? Zamieszanie i oświadczenia po ostatnim Marszu Niepodległości pokazały, że nie wszyscy mieliśmy jasność nawet co do tak fundamentalnej kwestii jak teoria narodu… Być może fakt, że staramy się nawiązywać do bogatej i w swoim czasie dojrzałej tradycji, powoduje, że czujemy się zwolnieni z obowiązku ustalenia, na jakim właściwie fundamencie chcemy stać – a przecież jego kształt, zważywszy już na samą wielonurtowość tej tradycji, może być różny. 

Sformułowanie współczesnego ujęcia ideologii narodowej, a następnie przypilnowanie formacji struktur w jej duchu i jej popularyzacja są więc jednym z najważniejszych zadań, jakie stoi przed naszym środowiskiem. Walka nie toczy się przecież wyłącznie o doraźne przekonanie społeczeństwa do takiego czy innego programu, tylko o nauczenie go określonego sposobu postrzegania rzeczywistości – tak jak w dużej mierze udało się to zrobić przed stu laty naszym poprzednikom. Wielu z nas kompletnie nie czuje takiej potrzeby z przyczyn już wyżej zarysowanych. Przecież jest nam dobrze, wszystko jest takie oczywiste… Idea narodowa przeżywa przecież taki renesans… Czy na pewno ona? Czy może jednak tylko pewien związany z nią szyld i zestaw symboli? Jakiś czas temu jeden z popularnych (jeszcze do niedawna również w naszych szeroko rozumianych kręgach) prawicowych publicystów wydał książkę, tytułem nawiązującą do najważniejszego z dzieł Dmowskiego, w której dał wykład… liberalnego spojrzenia na wspólnotę jako coś uzasadnionego interesem jednostki i wtórnego wobec niej – a więc fundamentalnie sprzeczny z myślą endecką, choć „endekiem” się ów bardzo chętnie tytułuje. Czy nasi działacze potrafią takie kurioza dostrzegać? Czy widzimy taką potrzebę? Czy może selekcja autorytetów dokonuje się jedynie na podstawie zmiennych środowiskowych sympatii? A ilu działaczy bezrefleksyjnie przyjmuje np. opowieści o „nacjonalizmie jagiellońskim” pewnego polsko-amerykańskiego neokonserwatysty?

Ponadto nie mamy wyłączności na patriotyzm w ogólnym rozumieniu. Przecież z niebudzącą wątpliwości szczerością pracują na jego rzecz także np. środowiska, od których dzieli nas (powinna) przepaść, dla których obiektem tego patriotyzmu jest Polska rozumiana jako pewien otwarty kulturowo-polityczny wehikuł stanowiący cel sam w sobie, a nie przestrzeń i narzędzie dla konkretnego narodu. Tym bardziej nie wystarczy samo odzyskiwanie przestrzeni publicznej z rąk oikofobów czy reagowanie na pojedyncze problemy – konieczny jest atak własną, całościową wizją świata, systemem pojęć. Inaczej owoce naszej pracy zbiorą inni. 

Jednocześnie nasza uwaga rozprasza się wobec konieczności mierzenia się z wyzwaniami właściwymi nie tylko nacjonalistom, ale całej szeroko rozumianej „prawej” stronie – ochrona życia, rodziny, zwalczanie dewiacji, postaw nielojalności narodowej, kulturowego rozkładu itd. 

Pamiętamy, że Roman Dmowski za niezbyt celny uważał termin „nacjonalizm”, jako sprowadzający ideę narodową pomiędzy inne „izmy” – idee, doktryny. Nacjonalizm jest bowiem zjawiskiem z innego poziomu, jest rodzajem metaidei, która tymi innymi „izmami” się posługuje, wymagać musi więc dookreślania i adaptacji, mimo zachowania jakiegoś niezmiennego pojęciowego rdzenia.

* * *

Zainspirujmy się historią ruchu, za którego sukcesorów się uważamy. Ale nie tymi eleganckimi, umundurowanymi szeregami maszerującymi w latach 30. ulicami Warszawy, tylko tymi szaleńcami sprzed kilku dekad wstecz, którzy – niczego nie ujmując pokoleniu „młodych”, funkcjonującemu w nieporównywalnych realiach – naprawdę zdołali dokonać realnej zmiany w otaczającej ich rzeczywistości, choć przystępowali do tej pracy z potencjałem, który mógł nie dawać żadnej nadziei. Dlaczego Narodowej Demokracji się to udało? Bo stworzyła ideologię i nowy model polskości, odpowiadający wyzwaniom rodzącej się nowoczesności. 

Nie mamy szukać w naszej ideologii czegoś porywającego, to nie ma być poemat czy inne arcydzieło. Mamy szukać celu. Ma być słuszna. Tylko tyle i aż tyle.

Czy jutro będzie nasze?

Jaki jest rezultat mojej krótszej lub dłuższej obecności w ruchu? Czy mam sprecyzowany światopogląd? Czy mam zdolność i chęć do tego, by działać na rzecz przeobrażania świata w dostępnej mi skali, w sposób temu światopoglądowi podporządkowany? Czy działalność narodową postrzegam tylko jako taką, która pozwala mi doświadczać bezpośredniej przyjemności i dumy z danego towarzystwa i szyldu, pod jakim ją prowadzę? Czy będę zdolny do, być może samotnego, działania tam, gdzie nie będzie się to wiązało z takim dowartościowaniem? Czy będę potrafił wchodzić w okoliczności brudne, przykre, wychodzić do ludzi irytujących i nieprzyjemnych, stawać z nimi w szeregu, ryzykować występowanie w gronie, które mi się nie podoba, czyli po prostu w prawdziwe życie tam, gdzie mnie ono zastanie? Prowadzić działalność narodową nie w gronie podobnych mi ludzi, tylko w narodzie, w innych środowiskach, może w organizacjach innego rodzaju, będących polem ścierania się z wpływem przeciwników? Czy może aktywizm, do jakiego jestem zobowiązany, rozumiem tylko jako pięcie się w górę pośród innych narodowych działaczy? 

Nie jesteśmy ruchem typu faszystowskiego – należy o tym przypominać nie dlatego, że przeszkadza nam to, że jakiś bałwan nazywa nas tak czy inaczej. Nie jesteśmy nim dlatego, że nie zadowala nas, by ludzie będący w zasięgu naszego ruchu stanowili jakikolwiek potencjał tylko wówczas, gdy będą formalnie zorganizowani w zasób siły żywej zdolnej podjąć na polecenie jakieś działanie – zresztą, ileż jej może w danym momencie być, mimo całego wzrostu w ostatniej dekadzie? Zasoby naszych sił powinny rosnąć także wraz z każdym rocznikiem, który… odchodzi z bezpośredniej działalności! Naszym celem jest zorganizowany naród. Jednak by było to możliwe, trzeba wyposażać je w cel, spójny system, a nie tylko luźną chmurę radykalnych na tle głównego nurtu haseł, która pozwala nam co najwyżej poczuć się wyzwolonymi z jego wpływu. Piechur słaby i kulawy, ale zdecydowany na jakiś cel, ma większe szanse dotarcia gdziekolwiek niż silny i zdrowy, ale upojony jedynie przyjemnością wędrowania i błądzący w przypadkowych kierunkach.

Wbrew temu, co mogą sądzić młodzi działacze, oczarowani organizacją samą w sobie, ruch nie może być dla narodowego aktywisty całym światem – bo gdy być nim przestanie, a w końcu przecież musi, to także całkowicie.Ma być szkołą, dzięki której będzie zdobywał prawdziwy świat.

Mikołaj Kłobuch

Artykuł ukazał się w nr 20. „Polityki Narodowej”.